Wiele razy spotkałam się z takimi stwierdzeniami:
„Chcę być
fit, dlatego...
·
...zmieniam dietę – od jutra jestem weganką!”
·
...idę do sklepu po nowe buty i zaczynam
codziennie biegać.”
·
...kupiłam 3 litry wyciągu z aloesu i zaczynam
odtruwanie!”
Za każdym razem, kiedy widzę błysk w oku i motywację bijącą
na wszystkie strony od osoby, która podjęła podobną decyzję, myślę sobie jedno.
Dlaczego wywracasz swoje życie do góry nogami?
Najgorętszym okresem stawiania sobie celów jest oczywiście
Nowy Rok. Magiczna data, 1-wszy stycznia, otwiera przed nami zupełnie nowy
okres w życiu, w którym „wszystko się zmieni”.
Czy na pewno? Może to tylko ja,
ale nigdy nie spotkałam osoby, która po sylwestrowej nocy z marszu zmieniła
wszystkie znienawidzone przez siebie nawyki (jeśli znacie taki przypadek,
koniecznie napiszcie historię w komentarzu pod postem). Wręcz przeciwnie –
uważam, że wielkie otwarcia takie jak początek wakacji, pierwszy dzień miesiąca
czy najbliższy poniedziałek kompletnie nie sprzyjają osiąganiu celów.
Bo rzeczy
w naszym życiu nie zmienią się dlatego, że to jest Ten Dzień. Od Tego Dnia
upłynie jeszcze sporo czasu zanim uczciwie będziemy mogły powiedzieć, że
spełniłyśmy zrealizowałyśmy swoje cele.
Całkiem „nowe” życie
Załóżmy, że Ania (pozdrowienia dla wszystkich imienniczek
;-)) chce „być fit”. Czyta sto artykułów w Internecie, wypożycza motywujące
książki i drukuje ścienny planer ćwiczeń. Pyta koleżanek, co zrobić, żeby „być
fit”. Oczywiście posypują się tysiące rad: „idź do dietetyka”, „zrób analizę
składu ciała”, „zacznij biegać”, „wyrzuć z lodówki wszystkie niezdrowe
produkty” itp.
Ania zgodnie ze wskazówkami umawia się na wizyty do odpowiednich
specjalistów, kupuje nową wagę, nowe buty, nowe dresy, wyciąga z biblioteczki
książkę „10 kilogramów mniej w jeden tydzień” i zaczyna realizować szalony plan
treningowy ściągnięty z jakiejś strony.
Czy Ania jest już „fit”? Nie! Z prostej przyczyny. Ania
każdego dnia wypala paczkę papierosów. Rano wybiega z domu bez śniadania (jej
„nowa dieta” zacznie się oczywiście od obiadu). Po powrocie do domu, kompletnie
padnięta, chwyci sportową torbę i pobiegnie na zajęcia fitness. Wieczorem ma
spotkanie . Oczywiście nie będzie nic jadła, bo „nowa dieta”, ale chyba kieliszek
wina albo trzy jej nie zaszkodzą (przecież robią dobrze na serce!). Pójdzie
spać gdzieś koło 2:00 w nocy, ale o 6:00 będzie na nogach, bo musi przygotować
sobie pieczonego łososia z mango do pracy. No i wypić zaległą mieszankę
aloesową – wczoraj zapomniała o odtruwaniu, ale może nic się nie stanie jak
przyjmie podwójną dawkę jednego dnia...
Wystarczy niewiele...
Dlatego właśnie głowię się, co to jest to magiczne „bycie
fit”. Schudnięcie 15 kilogramów? Przebiegnięcie maratonu? Zapisanie się do
wszystkich fitnessklubów w zasięgu 10 kilometrów? Posiadanie wszystkich modnych
w tym sezonie sportowych ubrań?
Po co te wszystkie gadżety i wielkie zmiany? One nie
sprawią, że „będziesz fit”. Zamiast tego popatrz na swoje życie, na swoje ciało
i pomyśl, co mogłabyś zmienić dokładnie
w tym momencie.
Może zamiast nalewać sobie szklankę coca-coli, wypij wodę z
cytryną? Twój układ pokarmowy na pewno będzie Ci wdzięczny. Od trzech godzin
siedzisz przy komputerze i przeglądasz Internet? Wstań i wybierz się na 30
minutowy spacer. Jutro wychodzisz wcześnie z domu i jedyny posiłek jaki zjesz
to rogalik z czekoladą? Zamiast tego przygotuj sobie smaczne śniadanie i
przekąski do zabrania i połóż się spać o normalnej godzinie.
Najważniejsze
Może to brzmi banalnie i nie sugeruje, że od teraz „jesteś
fit”. Ale tak naprawdę liczy się to, czy rzeczywiście zmieniasz coś w swoim
życiu.
Na pewno gdzieś tam po drodze zaczną się regularne treningi, może
zapiszesz się do dietetyka na rozpisanie prawidłowej diety albo zdecydujesz się
na zrealizowanie większego celu, np. wystartowanie w dzielnicowych zawodach czy
zrzucenie nadwyżkowych kilogramów. Jednak warto pamiętać, że każda droga składa
się z małych kroków, które dzień za dniem konsekwentnie realizujemy.
Dla mnie „bycie fit” to świadoma decyzja, że w tym momencie robię coś dobrego dla
swojego zdrowia i dla swojego ciała. Ważniejsze jest dla mnie codzienne
wybieranie między fit/nie-fit niż rzucenie się na głęboką wodę i wywrócenie na
raz swojego życia do góry nogami.
„Bycie fit” to inwestycja długofalowa. Jeśli
naprawdę chcemy o siebie zadbać, naszym celem są zdrowe nawyki, a ich można
nauczyć się tylko przez cierpliwe powtarzanie.
A według Ciebie co oznacza to tajemnicze „bycie fit”? Jakie
są Twoje sposoby na „fit-życie”? Jestem bardzo ciekawa Waszych przemyśleń na
ten temat ;-)
Wreszcie jakiś sensowny tekst o byciu fit! Już zostałam fanką Twojego bloga :)
OdpowiedzUsuńWszystko da się zrobić właśnie małymi kroczkami, systematycznie i pamiętając o tym, że to ma być dbanie o siebie, a nie katowanie się dietą i szkodzenie swojemu zdrowiu.
hej Aniu! Dziękuję za komentarz ;-) Cieszę się, że myślisz podobnie jak ja. Najważniejsze dbać o proste rzeczy, a reszta przyjdzie sama!
OdpowiedzUsuń